Mam ochotę napisać krótką, szybką recenzję przełączników, ale trochę się boję, że zabierając się za Cherry MX2A Orange mogę uzyskać zupełnie odwrotny efekt. Widzicie, goście dzisiejszej recenzji to nie byle jakie switche od niemieckiego producenta, a połączenie nowego designu (MX2A) z próbą odświeżenia legendarnego Cherry MX Hirose Orange. Po testach dochodzę natomiast do konkluzji, że naprawdę musimy odpuścić sobie wreszcie ciągłe pchanie się w MX style, bo dosłownie nie da się już nic więcej osiągnąć w tym designie – nawet jeżeli producent stara się najmocniej jak tylko potrafi.
Historia tych przełączników zaczyna się jeszcze w zeszłym wieku. Wówczas producent z wisienką w logo produkował zaledwie kilka wariantów switchy na rynek globalny. Współpracując jednak z japońskim Hirose powstało wiele kolorowych wariantów, które obecnie są nieprawdopodobnie rzadkie i fatalnie skatalogowane. Zdecydowanie najpopularniejszym modelem spod szyldu HCP (Hirose Cherry Precision) okazuje się Orange, gdyż to je najłatwiej było zdobyć – choć mimo wszystko nie było to tanie. Jeszcze 5 lat temu, gdy kolekcjonowałem przełączniki, normalna cena za sztukę Hirose Orange wynosiła 10 dolarów. Wyróżniały się one na tle „zwykłych” wisienek przede wszystkim trzonem wykonanym z lekko prześwitującego tworzywa.
Obecnie świat przełączników mechanicznych jest w bardzo dziwnym miejscu. Rynek zalały dziesiątki różnych producentów z Chińskiej Republiki Ludowej, mających w ofercie nic więcej niż masę kolorowych liniowców o wymyślnych nazwach i z jeszcze wymyślniejszych plastików. Taka metoda podbijania rynku zdaje się doskonale działać, bo gdy zapytacie obecnie o dobre switche, zapewne otrzymacie w odpowiedzi nazwy takie jak HMX, BSUN czy jakieś inne Jerzzi – a nie Cherry. Gdzie więc niemiecki producent, podobno taki niedościgniony przez kopiującą go konkurencję, popełnił błąd? Możnaby rzec, że w braku innowacji, ale bądźmy szczerzy – co innowacyjnego jest w HMXach czy Tecsee?
Moim zdaniem największy problem Cherry to brak reklamy wśród hobbystów. Kiedyś produkty tej marki uchodziły za jakościowe, bo rzeczywiście takie były – w porównaniu z resztą. Później pałeczkę zaczęły przejmować konkurencyjne manufaktury pokroju Gateron czy Kailh, a Cherry zdawało się lecieć wyłącznie na dawnej popularności i uderzać przede wszystkim w segment klawiatur konsumenckich, a więc po najniższej linii oporu. Obecnie Cherry nie znajdziemy już w prawie żadnej klawiaturze typu pre-built, gdyż wisienki zostały zmienione na rzecz lepszych, według klientów, alternatyw. Przed niemieckim producentem stoi więc ogromne wyzwanie żeby odbudować swoją pozycję i być może wrócić do łask. I wygląda na to, że obojętność na najważniejszy segment świata klawiaturowego, czyli hobbystów tworzących od lat trendy, za którymi podążają obecnie masy, Cherry chce nadrobić poprzez odświeżanie starych designów. Zamiast iść tropem chińczyków i wydawać co tydzień „nowy” przełącznik, Niemcy wyraźnie wolą grać tym co już mają i czemu zaufali ich klienci. Tylko czy to aby na pewno dobra zagrywka?
MX2A to kompletnie odświeżona seria przełączników od Cherry, która z pozoru ma przypominać MX1A, ale od środka oferować przystosowany do obecnych czasów standard. Z początku, gdy MX2A było dopiero zapowiedziane, faktycznie wierzyłem w Niemców i spodziewałem się czegoś dobrego. Później zaczęły pojawiać się pierwsze informacje na temat tych przełączników i okazało się, że Cherry nie zmieniło w nich praktycznie nic. W teorii korzystają one z lepszego smarowania niż dotychczas, kompletnie zmienionego designu sprężyny i dłuższą żywotność. Jak wygląda to jednak w praktyce? Tego dowiemy się wspólnie, na przykładzie Cherry MX2A Orange. A nuż, może tym razem „wisienki” się udały i zrobią one na mnie wrażenie. Zapraszam do lektury!
Budowa
Cherry MX2A Orange korzystają z klasycznego dla tego producenta schematu – kompletnie czarna obudowa, wykonana z bliżej nieznanej mieszanki nylonu, oraz polioksymetylenowego trzonu w kolorze odpowiadającym nazwie. Oryginalne Cherry MX Hirose Orange miały ów trzon lekko prześwitujący, ale niestety w tej odświeżonej wersji został on zastąpiony takim kompletnie nieprzepuszczającym światła. Szkoda, bo osobiście uważam trzony za znak rozpoznawczy Hirose. Ogólnie rzecz biorąc, prawdziwe Hirose nigdy nie wyróżniały się niczym na tle zwykłych „wisienek”, więc nie ma tu za wiele więcej cech do skopiowania. Tym bardziej jestem zatem zawiedziony, że Cherry leci tylko i wyłącznie na jakiejś nostalgii i popularności Hirose Orange wśród entuzjastów, a nawet wyglądu trzpienia nie potrafi poprawnie odwzorować.
Wewnątrz obudowy zamykanej na cztery małe zatrzaski (standard MX style) znajdziemy dwie, pozłacane blaszki będące stykami i odpowiadające za aktywację przełącznika. To one odpowiadają w głównej mierze za żywotność przełącznika. Niemiecki producent deklaruje, że MX2A mają starczać nawet na 100 milionów wciśnięć, ale bądźmy szczerzy – taką samą żywotność mieliśmy już w poprzednikach, czyli Cherry MX1A Hyperglide. Nie ma więc czym się szczycić, szczególnie gdy aspekt ten nie ma takiego znaczenia jak kiedyś – obecnie ludziom bardziej zależy na wrażeniach z użytkowania niż na tym, że producent zadeklaruje ogromną liczbę wciśnięć. 100 milionów jest mimo wszystko dobrym wynikiem i nawet w dobie magnetycznych switchy brzmi pokaźnie.
Spód obudowy to klasycznie dwa metalowe styki, ale Cherry wysiliło się na tyle żeby obok nich umieścić dodatkowe nóżki z plastiku, które czynią MX2A Orange switchami 5-pinowymi. Dodaje im to stabilności w PCB, dzięki czemu możemy swobodnie korzystać z nich w klawiaturach plateless oraz hot-swap bez jakichkolwiek obaw o gibanie się na boki czy przekrzywianie. A skoro o gibaniu, to Cherry od lat słynęło z dosyć dobrego poziomu wobble. Pomarańczki go utrzymują, a więc trzon nie buja się w nich zauważalnie, lecz nie jest to jeszcze poziom tak dobry jak w Outemu – czuć delikatne odchyły na lewo i prawo. Niemniej jednak pisząc na recenzowanych dzisiaj przełącznikach nie odczułem jakichkolwiek problemów z wobblem związanych, więc moim zdaniem zdały w tej materii egzamin.
Skok
Cherry MX2A Orange to nic innego jak podręcznikowe liniowce. Nie odczujemy w nich zatem żadnego bump-a w momencie aktywacji, w przeciwieństwie do switchy tactile. Skok całościowo ma standardowe 4 milimetry, zaś aktywacja odbywa się na drugim milimetrze. Według wielu osób liniowość to klucz do sukcesu w grach, niemniej jednak uważam to przekonanie za błędne. Nie ukrywam natomiast, że grało mi się na pomarańczkach naprawdę dobrze i to zdecydowanie nie przez liniowość, a przez niski wobble i wyważenie sprężyny. Pisanie na nich to także coś wspaniałego, bo za każdym wciśnięciem jest się zmuszonym do dociśnięcia klawisza do samego dołu, a co za tym idzie czujemy wyraźne i przyjemne zderzenie z nylonowym spodem obudowy. Stuknięcie nie jest przesadnie twarde, bo nie mamy tu do czynienia z wydłużonym rdzeniem trzonu, a także sam materiał w pewnym stopniu zmiękcza impakt. Jest to jeden z wielu powodów, za które po prostu uwielbiam korzystać z Cherry MX – ta zwyczajność.
Sprężyny
Spoczywająca wewnątrz obudowy, tuż pod trzonem, sprężyna ma kształt zmieniony względem klasycznej prostej. Cherry postawiło na beczkę, czyli środek sprężynki jest nieco wybrzuszony z obu stron. W teorii powinno wpływać to na wrażenia z pisania, a sam jako entuzjasta znam wiele przypadków gdy to sprężyna decydowała o końcowym odbiorze przełącznika. W praktyce mamy do czynienia z najzwyczajniejszym feelingiem jaki jesteście sobie w stanie wyobrazić myśląc o 16-milimetrowej sprężynie. Tutaj jest ona wyważona w dosyć dziwny sposób, bo specyfikacja mówi o 100 cN siły potrzebnej do doprowadzenia trzonu do samego dołu. W rzeczywistości jest to wartość wyssana z palca, gdyż według wykresów zapewnionych przez hobbystę o pseudonimie TheremingGoat, Cherry MX2A Orange wymagają „zaledwie” 70 gramów siły (czyli około 70 cN) do maksymalnego wciśnięcia.
Aktywacja odbywa się w nich przy użyciu około 50 gf, zaś początkowa siła to koło 40 gf. Mamy więc do czynienia ze zwykłym przełącznikiem w tym względzie. Osobiście korzystało mi się z nich naprawdę przyjemnie, bo moje palce lubią właśnie tego typu wyważenie. Co prawda wolę gdy bottom-out ma miejsce w okolicach 65 gf, ale 70 gramów to nie jest na tyle dużo, że mógłbym zacząć odczuwać dyskomfort. Nie powiedziałbym więc, że są one za ciężkie, a tę odrobinę większy nacisk wymagany od moich palców uważam za benefit, bowiem pisanie na nich sprawia wrażenie pewniejszego, dokładniejszego. Sprawdza się to także w grach, gdzie lubię mieć tę pewność, że panuję w pełni nad przełącznikiem i nie zapada mi się on pod palcem sam z siebie (co ma miejsce w lekkich switchach ze slow-curve).
Brzmienie
Dwie rzeczy są w życiu pewne: śmierć i brzmienie Cherry MX. Nie ma bowiem nic bardziej przewidywalnego niż wysokie zabarwienie dźwięku z nutą basowego pogłosu generowane przez nylonowe obudowy tych przełączników. Dodatkowym czynnikiem są tu standardowej długości trzony, które powodują, że końcowy odgłos nie jest tak donośny jak u konkurencji – a mimo to w odpowiedniej klawiaturze i z odpowiednimi nakładkami i tak pięknie się niesie. Co do zasady Cherry MX2A Orange brzmią praktycznie tak samo jak każdy inny, znany Wam już liniowiec tej zachodniej marki. Nie robią one bowiem nic szczególnie nowego, więc też nie powinny oferować jakkolwiek odmiennego od, dajmy na to Cherry MX Red, brzmienia.
W teorii poprawione smarowanie powinno delikatnie poprawić odgłos szurania trzonu o prowadnice, a także wyeliminować jakiekolwiek niepożądane odgłosy, ale bądźmy szczerzy – to pierwsze każdy fan Cherry lubi, a tego drugiego nigdy w nich nie uświadczyliśmy. Co do własnoręcznego smarowania, to jak najbardziej je rekomenduję – nie tylko z powodu gładkości, do której zaraz przejdziemy, ale także zaplecza akustycznego. Historycznie Cherry MX lubiły jeszcze bardziej poprawić swoje brzmienie wraz z delikatnym pomizianiem ich Krytoxem, oczywiście zgodnie z moim poradnikiem. A rekomendacje co do klawiatur i keycapów? Szczerze, „Cherry „Wisienki” będą pasować do wszystkiego, ale najlepiej wrzucić je do modeli plateless lub na aluminiowej płycie montażowej, zaś kwestię keycapów ograniczyć do grubych PBT i grubych ABS-ów – unikać za wszelką cenę cienkich nakładek, które mogłyby zrujnować głębię brzmienia.
Na plus zasługuje natomiast poradzenie sobie raz na zawsze z metalicznym pogłosem generowanym przez sprężyny. Jeszcze tak niedawno istną zmorą wszystkich „Wisienek” było rezonowanie, ale wraz z wprowadzeniem lepszego smarowania i prawdopodobnie również zmiany designu samych sprężyn możemy raz na zawsze pożegnać się z tym paskudnym pingiem. Jeśli więc planowaliście korzystać z tych switchy bez podmianki sprężyn na coś innego, to oto macie – wielkie zwycięstwo, kompletny produkt!
Gładkość
Płynność pracy, jak zawsze w przypadku niemieckich przełączników z wisienką w logo, jest kwestią sporną i źródłem wielu sporów. Cherry przez lata uchodziło za producenta, który nie potrafi poradzić sobie z gładkością swoich switchy, czasem za sprawą braku smarowania, a innym razem przez korzystanie z przeciętnych form, dających nam produkt o niskiej jakości. Na szczęście w ostatnich latach marka ta poprawiła swoją jakość i coraz częściej udaje jej się wypuszczać dosyć gładko pracujące przełączniki. Kwestią wartą poruszenia pozostaje natomiast spora nierówność pomiędzy partiami – jednym trafi się lepsza, ale drugim gorsza.
Ja na szczęście dostałem paczkę naprawdę gładkich, jak na Cherry, siedemdziesięciu sztuk MX2A Orange. Z pewnością wpływ ma na to obecność fabrycznego smarowania, które objawia się oleistym smarowidłem na rdzeniach trzonów (brakuje go na bocznych ściankach trzpienia, co uważam za ogromny minus), lecz niewątpliwie główne skrzypce gra tutaj odświeżenie form. Nie mogę jednak obiecać, że Wy kupując te same przełączniki traficie na taką samą jakość. Pamiętam gdy testując Cherry MX Clear-Top Black dziwiłem się ile ludzi dostało świetne sztuki, a do mnie trafiły akurat te szorstkie, z wyraźnie przeszkadzającym w komfortowym użytkowaniu tarciem. Pomarańczki niewątpliwie ze mną zostaną, bo korzysta mi się z nich doskonale, natomiast będę musiał przesmarować je we własnym zakresie, bo czuję, że da się z nich wycisnąć jeszcze więcej soku pomarańczowego.
Ocena końcowa
Cieszę się, że kupiłem te przełączniki i podjąłem się ich testowania, bo mogłem dzięki temu rozwiać wszelkie wątpliwości i dojść do prostego wniosku – MX2A nie zmienia nic fundamentalnego i wciąż lepszą opcją będzie po prostu nabyć to co będzie się bardziej opłacać. Jeśli więc natraficie na tanie MX2A to bierzcie bez zastanowienia, ale gdy kontrofertą będzie MX1A w niższej cenie – zwycięzcą jest moim zdaniem druga opcja. Nie można odmówić niemieckiemu producentowi wprowadzenia zmian, bo te są jak najbardziej widoczne, niemniej jednak nie sprawiają one, że „nowy” design jest nagle obiektywnie lepszą opcją od czegokolwiek wydanego przed nim. Dla mnie jest to w ogóle słowo na wyrost – MX2A nie jest dla mnie żadnym nowym designem. Cherry zwyczajnie w świecie wprowadziło delikatne poprawki i gdy każdy inny producent nawet nie poinformowałby o tym swoich klientów, to oni muszą się koniecznie tym chwalić jakby to było jakieś nieziemskie osiągnięcie.
Co do samych „Pomarańczek”, to jestem nimi zawiedziony, ale nie dlatego, że korzysta się z nich jakkolwiek słabo, ale przez brak innowacji. Wiecie, to dosyć odważne żeby oczekiwać od Cherry nowości i zmian, ale naprawdę miałem nadzieję na coś choć w minimalnym stopniu odmiennego, a dostałem Cherry MX Black w innym kolorze. Oczywiście zostawię sobie te przełączniki na użytek własny i zapewne wrzucę je do jakiejś fajnej klawiaturki, z której będę końcowo dumny, lecz nie zmienia to faktu, że równie zadowolony byłbym gdybym zamontował w niej jakiegokolwiek innego liniowca tej marki. Cóż, pozostaje mi dalej wyczekiwać jakichkolwiek nowości, ale raczej koniec końców jeszcze wiele razy się zawiodę. Nie da się bowiem w nieskończoność męczyć tego nieszczęsnego MX style, a na chwilę obecną osiągnął on już swój szczyt – nic więcej tu nie zmienimy ani nie poprawimy, bo fizycznie się nie da. Rynek potrzebuje jakiegoś prawdziwie nowego designu, który zapewni nam znacznie lepsze zaplecze na innowacje.